Strony

środa, 7 grudnia 2011

Jestem, jestem :)

Jak na osobę na zwolnieniu lekarskim jestem zdecydowanie zbyt zapracowana. Ciągle sobie znajduję jakieś pracochłonne zajęcia, nie potrafię jak normalny człowiek posiedzieć przed TV nic nie robiąc. Skończyłam dwie chusty na szydełku z włóczek, które zostały mi jeszcze po zeszłorocznych kwiatkach-broszkach. Zaczęłam trzecią, czarną, specjalnie dla mnie do mojego radosnego żółtego płaszczyka. A w tym tygodniu męczyłam kartki świąteczne. Jeszcze ich nie wymęczyłam, ale już widać koniec roboty. No i niestety cały czas wisi nade mną niedokończony obraz dla moich teściów na prezent. Bardzo chciałabym wyrobić się z nim przed gwiazdką, ale tak mi się totalnie nie chce nad nim pracować, że aż słów brak. Póki co wylądował w kącie i omijam go szerokim łukiem

Brzucho sporo urósł ostatnio. Na razie rozstępów nie widać, ale przede mną jeszcze jakieś 11 tygodni i wszystko się może zmienić. Niepokojąco często zdarza mi się o nim zapominać. Dwa razy zarobił otwieranymi drzwiami, a wczoraj tak intensywnie pomagał w gotowaniu pomidorówki, że bluzka trafiła do prania :) Mieszkaniec brzucha oficjalnie nazywany jest już tylko Wierciochem, Penelopka odeszła w zapomnienie. Powoli przechodzimy z fazy "wściekły kot" w fazę "obcy". Czyli gwałtowne kopniaki ustępują miejsca subtelnym rozciąganiom. Mogę siedzieć godzinami z rękoma na brzuchu śledząc ruchy piętek, łokci i główki i nie mam dosyć. To najcudowniejsze uczucie, jakiego kobieta może doznawać - świadectwo rozwijającego się w niej nowego życia. Wtedy wszystkie zgagi, bóle nerki i pleców przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. Nie rozumiem kobiet, które zarzekają się, że dzieci nie chcą i nigdy nie będą mieć. Jeszcze pół biedy, gdy podobną opinię wygłasza nastolatka, ale ostatnio niepokojąco często słyszę je z ust koleżanek po trzydziestce. Dla mnie nie ma nic bardziej kobiecego i naturalnego niż danie życia nowej istocie. Nie rozumiem idei życia dla samego siebie, gdzie w perspektywie czeka mnie jedynie śmierć w samotności i świadomość, że tak naprawdę nic po mnie na tym świecie nie pozostanie. Oczywiście dzieci to skomplikowana mieszanina odpowiedzialności, strachu, przywiązania, ale także radości, świadomości, że ma się niesamowity wpływ na kształtowanie osobowości drugiej osoby i że zostawia się w nim cząstkę siebie.
Denerwuje mnie głośna agitacja na rzecz prawa kobiet do aborcji. Chyba z upływem lat moje przekonania stają się coraz bardziej radykalne, bo nie potrafię już wrócić do poglądu, że każdy ma prawo do swojego życia i swoich błędów. Nie w tak ważnym wypadku jak prawo do życia niewinnych istot. A może sprawił to mały Wiercioch we mnie, nie wiem. Nie zdziwię się jednak, jeśli projekt ustawy zostanie w końcu za którymś razem zatwierdzony. Bo jakby nie patrzeć jest to wyjście najprostsze i najtańsze. Bo po co wydawać państwowe pieniądze na edukację seksualną młodzieży, na żłobki, na przedszkola, na ulgi parorodzinne i opiekę nad samotnymi matkami. Za skrobankę natomiast każdy zapłaci chętnie z własnej kieszeni, zapewne niemałe pieniądze, a państwo jeszcze tę „usługę” opodatkuje i będzie miało fundusze na wykarmienie kolejnych kadencji darmozjadów. Nie uważam prawa do aborcji za niezbędne dla kobiet i nie dam sobie wmówić, że prawa kobiet są w jakikolwiek sposób ograniczane w tej materii.
Jeszcze jako ciekawostkę dodam, że niedawno trafiłam w Internecie na wzmiankę o kobiecie (oczywiście z Ameryki, kolebki wszelkiej patologii) uzależnionej od aborcji. Twierdzi, że poddawała się temu „zabiegowi” 15 razy, że świadomość przerwania tego rozwijającego się w niej życia dawało jej satysfakcję, a teraz jeszcze spisuje swoje wspomnienia w formie książki. No i powiedzcie mi, że nie jest seryjną morderczynią.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz