Strony

środa, 31 października 2012

historie biurowe 3

Zainspirowana postem Przyszywanej...

Tydzień temu Walkiria złożyła wypowiedzenie. Robiła to już od dawna, średnio raz na pół roku (bo to taka niepisana zasada negocjowania warunków zatrudnienia w naszej firmie), ale tym razem chyba na dobre. Pokłóciła się z prezesem, ale nikt nie wie dokładnie o co. Albo i wie, ale nasz dział graficzny to zupełnie inna planeta i jakoś nie możemy się dogadać z resztą firmy w sprawach plot :) Czasem mam wrażenie, że reszta firmy posługuje się jakimś tylko im znanym slangiem służącym wyłącznie do tego, by opowiadać jaka to nasza firma jest porąbana. No ale która nie jest, powiedzcie mi :D
Weźmy np firmę mojego Małżona. Ogólnoświatowa firma wynajmująca samochody. Po drabince, jaką utworzyła tam polska kadra zarządzająca z prezesów i dyrektorów można wleźć przynajmniej na Pałac Kultury. Firma zatrudnia 200 pracowników, z czego pewnie 1/10 to dyrektorzy, narzekający że miesiąc był słaby bo zarobili tylko 2,5 miliona :D Nad obsługą klienta (czyli moim biednym ślubnym) pieczę sprawuje kobita, która spędziła w tej firmie całe życie i niestety to widać po jej zdrowiu psychicznym. Praca tej istoty każdego miesiąca polega na tym, by udowodnić, że ona tam naprawdę jest potrzebna i bez niej to wszytko się rozleci. A tak naprawdę w wielu sytuacjach uniknięto by niepotrzebnego zamieszania, gdyby się nie wplątała. Kobita jest z Krakowa i przy byle okazji wypomina pracownikom warszawskim, że są kiepscy, nie to co ci w Krakowie (chociaż ich pracy nie nadzoruje i gucio o nich wszystkich wie) Np przypomina pracownikom o procedurze "smile" (szczerz się do klienta, aż dostaniesz skurczy mięśni twarzy). Albo o tym, żeby ściereczki Viledy, które są na wyposażeniu samochodów przecinać na pół, żeby zaoszczędzić! O historii ze świeczką chyba już pisałam! :D Rekrutuje nowych pracowników (jeśli trzeba, góra raz na rok) i niezmiennie zawsze wybiera tych spod znaku wodnika! :D Bo są podobno najdokładniejsi! (w czasie jednej rekrutacji obcej kobicie opowiedziała, że jedna pracownica kiedyś poroniła!!! Sic!) Kobita potrafi o 6 rano w niedzielę (nieraz będąc na urlopie) śledzić co się dzieje w systemie firmy i dzwonić do pracowników ze "złotymi radami".  Poza tym kobita nie robi zupełnie nic! Jest zupełnie niepotrzebna, a niestety firma to całe jej życie. Najgorzej, gdy ktoś się utożsamia z tworem jakim jest firma, a nie z ludźmi, którzy tam pracują.

zmiana nazwy bloga

Nie wiem do końca jak to zadziała. Wolę uprzedzić, bo możliwe, że zablokuję tym samym dotychczasowych podglądaczy. Z okazji zmiany nazwy i okrągłej rocznicy goszczenia na blogerze będzie też urodzinowe Candy. Już teraz zapraszam. Nazwa zostanie zmieniona na: ineedfoodandsleep.blogspot.com

Zmiana nastąpi w piątek 9-go listopada!

poniedziałek, 29 października 2012

zachorowałam...

Na szczęście tylko na głowę :)
Nie mogę spać, nie mogę jeść, ciągle myślę o tym:


10 lat temu zrobiłabym wiele, żeby mieć taki magiczny ołówek. 10 lat temu rysowałam codziennie i na wszystkim. Prowadziłam swoją galerię internetową. Miałam kilometry wolnego czasu na nudnych wykładach, w pociągach i autobusach.
Dziś mam tylko marzenia o magicznym ołówku, który jest w zasięgu ręki, ale który boję się kupić, bo nie lubię, jak magiczne ołówki obrastają kurzem :( Ostatnią pracę wykonałam na długo przez narodzinami Dzidziulinki. Też była magiczna...


Brakuje mi czasu. Jedno życie to za mało. Doba jest jak minuta. Tyle chciałabym zrobić. Chciałabym rozkręcić własny biznes, założyć studio projektowe, chciałabym dokończyć te obrazy, które leżą w szafie, chciałabym spędzać z Młodą więcej czasu, zwiedzać świat. Rysować, wydrapywać z tabletu kolejne warstwy plastiku :)

Moja szefowa ma sprzątaczkę/prasowaczkę/kucharkę, wszelkie zakupy, nawet spożywcze robi przez internet. Na pierwszy rzut oka: snobizm! Ale z drugiej strony niech teraz każda podliczy, ile więcej miałaby czasu, gdyby odeszły jej pewne codzienne czynności. Nasza ciocia Marzenka powiedziała ostatnio, że mnie podziwia, bo cały czas młodej gotuję. Była w szoku jak powiedziałam, że lubię prasować :D Lubię gotować i prasować, ale czy lubię bardziej niż rysowanie? Gotuję z poczucia obowiązku, bo mnie nauczono dbać o rodzinę. Chyba by mnie wyklęto, gdybym Ale karmiła słoiczkami. Prasowanie mnie uspokaja. Ale uspokaja mnie też dzierganie na szydełku, malowanie, rysowanie. A od słoiczków jeszcze żadne dziecko nie umarło. Chyba muszę przemyśleć pewne sprawy. Ustalić priorytety. Żebym mogła kupić mój magiczny ołówek.

niedziela, 28 października 2012

Alunia wie

Alunia wie, jak robi piesek. Pytana:
"Aluniu, jak robi piesek? Hau!"
Alunia odpowiada: 
"Au!"

Dumnam jak diabli :D
Poza tym dziś było kilkukrotne i wyraźne "mama"! I nie ważne, że raz skierowane do piekarnika, a drugi raz w przestrzeń :D

żona się jednak przydaje

Małżon szedł dziś do pracy na barbarzyńską 7 rano. Obudziłam się rano jak się krzątał w łazience, patrzę na zegarek - 6:00. O, jaki zapobiegliwy Małżon, zdążył wieczorem godziny poprzestawiać. Małżon wychodzi, pochyla się nade mną żeby złożyć pożegnalny pocałunek, a ja pytam (tak mnie coś tknęło) "Cofnąłeś zegarki?"
Jego mina bezcenna :D

czwartek, 25 października 2012

8 miesięcy

Nasz mały Mutancik zaskakuje nas każdego dnia. Po raz kolejny powtórzę to, co piszę każdego miesiąca: ja ją chyba przenosiłam o kilka miesięcy :D Wszędzie gdzie się pojawimy obcy ludzie sądzą, że Dzidziulinka ma przynajmniej roczek, głównie z uwagi na bujnego loka (ostatnio ujarzmionego w formie kitki na czubku głowy). Pewien pan 2 tygodnie temu stwierdził: Pani da ją do żłobka, to się będzie lepiej rozwijała. Jak odpowiedziałam temu panu, że Dzidziulinka nie ma jeszcze nawet 8 miesięcy i wolałabym, żeby się tak szybko nie rozwijała, to mu szczęka opadła.

Łazi po wszystkim i wszystkich.
Akrobatka stoi pewnie trzymając się mebla jedną łapką, a drugą najczęściej czyni jakąś szkodę :D Dziś jadła moją gąbkę podczas kąpieli! Robi tany-tany, czyli trzymając się oburącz podpory giba się w lewo i prawo przestępując z nóżki na nóżkę, podczas gdy nóżka odciążona wdzięcznie dotyka podłogi samym dużym paluchem. Od kilku dni pojawiają się także próby podskakiwania :D Trzymana za palce przemierza świat dużyyymi krokami! I to robiłaby najchętniej cały dzień, ale jej jeszcze na to nie pozwalamy. Czasem siedzi plecami do jakiegoś mebla i uderza głową odchylając się do tyłu, zdziwiona powstającymi dźwiękami.  Albo siedzi pod stolikiem, buja się w przód i w tył, szura kucykiem i frotką z kwiatkiem po spodniej części blatu :D

Jest niesamowicie spostrzegawcza.
Czytałyśmy ostatnio książeczkę o misiach i Dzidziulinka ku mojemu zdumieniu wycałowała każdego miśka, jaki się w niej pojawił! Otwierała dzioba i celowała w głowy miśków, pozostawiając mokre ślady na kartkach! Tak, to chyba były całuski w języczkiem :D (potem posklejały się kartki) Skubała też paproszki na dywanie. Bardzo lubi polować na muchy :D Smoczka leżącego na stoliku potrafi namierzyć z kilku metrów, a w nocy po ciemku namacać ręką i wsadzić go sobie bezbłędnie do dzioba. Coś ostatnio niezmierną miłością do smoczka zapałała, więc staramy się używać go jak najrzadziej.

Wie czego chce.
Zabranie zabawki (czytaj: pilota, szydełka, gąbki, papierka, kabla, śmierdzącego kapcia, skarpetki) skutkuje głośnym protestem w postaci krzyku i płaczu! Na szczęście daje się dosyć łatwo przekupić. W ogóle w głosie Dzidziulinki bardzo łatwo odczuć irytację, gniew, protest, ale także radość, ciekawość. Śmiech brzmi jakby się krztusiła :D Nadal jest tata, baba, nawet dziadzia raz się pojawił, ale mamy nadal nie słychać :( Próba położenia Wierciocha na plecach udaje się najwyżej 2 razy dziennie i to przy udziale dwóch osób :D W pojedynkę trzeba naprawdę kombinować, jak tu dziecko przewinąć. Nie robią przypadkiem 4-rek wciąganych jak majteczki?
Uwielbia zwierzątka, tuli maskotki i gania za tymi bardziej żywymi egzemplarzami :D

Najchętniej jadłaby to co my.
Towarzyszy nam podczas obiadków i bardzo grzecznie otwiera dzioba przed nadciągającym widelcem z ziemniaczkami i mięskiem. Sama wcina flipsy, biszkopty, pajdki chleba. Zupki-brejki są tolerowane w umiarkowanych ilościach. Za to owoce niemal w każdych. I z keczapem też wszystko przejdzie :D Trochę nas martwi, że Dzidziulinka uparła się na tylko 2-3 posiłki w ciągu dnia + do tego dwie duże butle w nocy (tu akurat mogłaby i 5 wypić, ale jej nie pozwalamy) ale może to jej wystarcza? Ostatnio śniadania jada dopiero koło 12, bo wcześniej jest wrzask i protest jak tylko wsadzamy ją do krzesełka. Tydzień temu wyszły obie górne jedynki i niestrudzenie rosną. Wsadzanie palców grozi amputacją! Drżyjcie marchewki i flipsy :D W weekend u dziadków Dzidziulinka gryzła nawet moją kanapkę z pasztetem i oblizywała się ze smakiem.

Nadal nie zasypia wieczorami sama, chociaż ostatnio obserwowaliśmy, jak zatkana smoczkiem i zmęczona na maksa Dzidziulinka kilka razy złożyła głowę na kocyku i zamknęła oczy, ale trwało to dosłownie po 2 sekundy :D Można to nazwać postępem? W tym tempie może w już w liceum będzie sama zasypiać :D Obecnie wygląda to tak: kładziemy się z Dzidziulinką na boczku, przytulamy mocno, żeby się nie mogła wyrwać i śpiewamy jej do uszka kołysanki. Po kilkunastu minutach może uśnie :D

Nie wiem ile waży, bo kolejny raz nie chciało mi się iść z nią do przychodni. Na wadze łazienkowej waży 9,2 kg. Głową sięga blatu stołu, który jest na wysokości 70 cm. Mieści się jeszcze w zimowy kombinezonik od sąsiadów rozmiar 68, który jest cudny i mam nadzieję, że wcisnę ją w niego chociaż ze 2 razy jak w końcu temperatura spadnie poniżej zera.

Jest bardzo podobna do mnie z charakteru :D Będzie ciężko..

plusku plusku chlapu chlapu

wtorek, 23 października 2012

candy u Kamci

Zapraszam na candy do koleżanki Kamci :)


pracę mieć... czas mieć...

Przez ostatnie dwa tygodnie trochę się martwiłam, bo mój drugi podstawowy dostarczyciel zleceń i pieniążków jakby trochę umilkł i nie przesyłał ani jednych, ani drugich. Ale nie ma tego złego. Dzięki nadmiarowi czasu wolnego zaliczyłam kilka relaksujących wieczornych kąpieli z dobrą lekturą i kieliszkiem wina (przeczytałam jedną książkę). Wydepilowałam nogi :D Wróciłam do szydełkowania. Nagotowałam Dzidziulince zupek na miesiąc! 

W tym tygodniu facet nadrabia zaległości i zarzuca mnie robotą... Ale przynajmniej na nianię będzie, a pensyjka z Firmy w całości zasili konto.

Mam co najwyżej 3h wieczorno/nocne dla siebie, więc na niektóre rzeczy czasu nie wystarcza... Przydałaby się dodatkowa doba. Ponadto zaczynam mieć wyrzuty sumienia, że cały dzień siedzę w pracy, a Dzidziulinkę widuję od 17 do 20 :( A jeszcze nie jest tak najgorzej, bo wychodzę z pracy jak jest widno. Prawdziwy kryzys przyjdzie za miesiąc, kiedy widok słońca będzie rarytasem. Oby do wiosny. Będzie jasno, ciepło, a Dzidziulinka będzie na tyle duża, że będziemy mogły wychodzić na plac zabaw wieczorem :) 
I tej myśli się trzymamy!

historie biurowe 2

Miałam dziś małe zamieszanie projektowe, pomagałam koleżance z zaopatrzenia ustalić możliwości druku problematycznej etykiety. Miotałam się po biurze z telefonem przy uchu, albo siedziałam przy biurku wgapiona w notatki. Gdy w końcu skończyłam rozmowę i spojrzałam w monitor ujrzałam otwartą przeglądarkę z wpisanym hasłem "głębokie gardło". Ke? Zdziwienie trwało tylko ułamek sekundy, bo zaraz potem wszystkie ogry ryknęły śmiechem. Jackie Chan wykorzystał moją nieobecność przy biurku i dobrał się do klawiatury, a na sąsiednim biurku postawił swojego srajfona nagrywającego filmik. Miało być udokumentowanie mojej zdziwionej miny, tymczasem nagrało im się 15 minut monologu o hotstampingach i pantonach :D Więc to ja śmiałam się najgłośniej.

Historia perełka jeszcze sprzed czasów gdy przyszłam do firmy. Kudłaty chciał, by drugi grafik (nawet go nie poznałam, krótko u nas pracował) wytłumaczył mu coś tam z serwerami. Więc ów chłopak przechodząc obok drukarki wziął pierwszą lepszą kartkę i na jej odwrocie wysmarował całkiem zagmatwanego bazgroła. Ale nie o to chodzi. Kilka dni później Kudłaty po raz wtóry zgłębiał tajniki bazgroła i obracając kartkę w dłoniach zauważył, że na drugiej stronie jest zadrukowana. Konkretnie był na niej mail który przesłała naszemu koledze Od Przeformatowywania Reklam żona. Treści następującej:
"Kochanie, wracając z pracy kup w aptece (tu lista leków, część w czopkach) bo mam zamiar nam i dzieciom zrobić na wyjeździe na Mazury kurację odgrzybiającą"
:D

niedziela, 21 października 2012

złota polska jesień

Oj tak! nie potrafię sobie przypomnieć takiej pięknej i ciepłej jesieni w ostatnich latach. Jakoś nie rozpieszczała nas aura i zaraz po byle jakim lecie spadały na nas słota i zimno. Tymczasem w tym tygodniu mieliśmy pogodę cudowną, przynajmniej tu na Mazowszu. Weekend też cudowny - spędzony u moich rodziców w ogródku. Moja mama jak zwykle nie wypuszczała z rąk Dzidziulinki. Młoda zasuwa po meblach ile wlezie, a babcia z bijącym sercem za nią :D Zdziwiłabym się, gdyby moja rodzicielka nie miała dodatkowych siwych włosów po tym weekendzie. Czy u Was też tak jest, że babcie bardziej przeżywają?


Dziś wróciliśmy do domku po południu i jeszcze udało nam się zaliczyć rodzinny spacerek. Widząc te dzieciaki szalejące z rodzicami w liściach żałowałam, że Ala jest jeszcze taka malutka. Miałam ochotę puścić ją na liście, niechby się światem pozachwycała, ale jakoś nie do końca ufałam tym liściom :D Za rok na pewno poszalejemy we trójkę!


Moje dwa krasnoludki <3

czwartek, 18 października 2012

historie drogowe

8:45, gdzieś na jednopasmowej drodze lokalnej między polami. Jadę jakieś 60-70 km/h za wielką ciężarówą wiozącą dziwne styropiany. Wyglądały jak materace - grube, profilowane, poprzekładane jakimiś przekładkami. Ostatnie wielkie pudło wystawało z naczepy na dobry metr! Jadę w stosownej odległości kilkunastu metrów, żeby nie rozpocząć dnia wprasowana w tenże styropian. I nagle widzę, jak wiatr podrywa ze szczytu ciężarówki coś całkiem dużego, płaskiego, wirującego jak ostrze piły! Ów cosiek wylatuje bardzo wysoko, znika mi z pola widzenia przesłonięte przez dach mojego samochodu. Pochylam się do przodu, żeby zobaczyć gdzie to coś poleciało i widzę jak ów cosiek nie przestając wirować spada prosto na mnie! Miałam sekundę na przeanalizowanie, czym ów cosiek może być, steropianem? płytą pilśniową? blachą?! czy wbije mi się w maskę? czy odetnie mi głowę? Do tej pory widzę te smugi jakie zostawiał na niebie wirujący cosiek, zupełnie jak w komiksie! Bardzo długa sekunda minęła, decyzja została podjęta - zjeżdżam na prawo na pobocze, co przy mojej prędkości daje masakryczny efekt. Cosiek rozpada się po mojej lewej stronie na kilka części, na środku jezdni. Na szczęście Peżocik radzi sobie dzielnie i po chwili wracam na jezdnię. I dopiero po paru minutach dociera do mnie, jakie miałam szczęście, że na poboczu nie było drzewa ani człowieka.

Oficjalnie ciężarówki ze styropianem lądują na pierwszym miejscu mojej czarnej listy, deklasując tym samym rowerzystów :D

i znów...

I znów padł mi komp. Znów nie ładował się windows. Znów nie było innej opcji niż format. Ale tym razem czekała nas niespodzianka, gdyż windows 7 nie chciał się ponownie zainstalować. Podobno zgubił się gdzieś zapis o partycji systemowej. Nasz sąsiad informatyk pomógł nam i dziś już jestem z powrotem wśród "żywych". Niestety kosztem przemielenia moich 3 partycji w jedną. Mój dorobek ostatnich lat leży sobie póki co grzecznie na kompie Małżona, a ja czekam na mój wcześniejszy świąteczny prezent - nowy dysk :D Specjalnie na dane, żebym mogła robić format starego dysku z systemem kiedy tylko sytuacja mnie do tego zmusi, nie narażając się na stres utraty cennych danych. Będę mogła nawet w przypływie niewysłowionej radości wyrzucić go przez okno!! jupi :D

Skoro jesteśmy przy temacie informatycznym przytoczę wczorajszą historię biurową z udziałem naszego nowego cud informatyka firmowego. Jest to szef naszego 2 osobowego działu IT. Niektórzy spodziewaliby się po nim większego ogarnięcia. Jak wróciłam do pracy 5 tygodni temu dostałam roboczy komp z trialowymi programami graficznymi, gdyż albowiem przybyła nam asystentka, która pracowała na moich licencjach. Zgłosiliśmy informatykom potrzebę zakupu nowego oprogramowania. Bujali się z tematem do poniedziałku, kiedy to okazało się, iż okres trialowy właśnie się skończył. Na szczęście nie mi, bo w porę zamieniłam się komputerami z asystentką Anią :) Więc to Ania od wtorku nie miała na czym pracować. W środę przyszedł nasz szef IT w celu odinstalowania programów i zainstalowania ponownie, aby 30-dniowy trial ruszył od nowa. Ograniczę się tylko do takiego komentarza: o tym, że taki numer nie przechodzi to ja wiem już od podstawówki. Większość z Was zapewne też. A nasz szef IT nie wiedział! i spędził kilka godzin męcząc się z tematem! Efekt jest taki, że dziś rano Ania dostała całkowicie sformatowanego kompa, bez poczty, ustawień, podpiętych drukarek, za to z działającym trialem programów graficznych :D! Ciekawe, czy uda im się kupić nowe oprogramowanie w czasie tych kolejnych 30 dni :)

Jezu, jak dobrze, że jutro piątek!

wtorek, 16 października 2012

kotwicę rzuć!

W niedzielę odwiedziliśmy teściów i Alunia znów mogła socjalizować się z siostrami ciotecznymi (3 i 1.5 roku) Anetka, trzylatka, jest naprawdę drobniutką i malutką dziewuszką, waży może jakieś 13 kg. Milenka, jej siostra, już prawie dogania ją wzrostem, a na pewno wagą. Dziewczynki traktowały Alunię jak zabawkę, przynosiły jej smoczka, głaskały po główce, podsuwały zabawki.

Ale w pewnym momencie Anetka wyciągnęła skądś zaplątany kłębek wstążeczki do wiązania prezentów i siedząc na podłodze próbowała obwiązać tym piłeczkę. Wyczaiła ją Alunia, poczłapała, usiadła na przeciwko i gada "A! Aaa!" (czyt: oddawaj wstążkę) Anetka bezstresowo bawiła się dalej. Dzidziulinka widząc, że prośby na nic, wyciągnęła rączkę i jednym paluszkiem zahaczyła kilka pętelek wstążki. Przyciągnęła do siebie i dosłownie wrosła w ziemię :D Słowa nie oddadzą tego, jak Aneta próbowała wyrwać Dzidziulince wstążkę, stękając, jęcząc, ciągnąc i dysząc, podczas gdy nasza pociecha nawet nie drgnęła oglądając wstążkę zawiniętą na paluszku :D Widok niesamowity, bo między dziewczynami 2.5 roku różnicy i to Dzidziulinka powinna być tą słabszą. W końcu wstążka zsunęła się Aluni z palca, a Aneta z impetem odskoczyła do tyłu. Aluni nawet włosek nie drgnął na głowie :D Tak żałowałam, że nie mam aparatu :D Sytuacja powtórzyła się kilkakrotnie, za każdym razem Alunia była nie do ruszenia, a my zalewaliśmy się łzami ze śmiechu :D

a na dobranoc: fotostory :D


niedziela, 14 października 2012

uwaga - narzekam

Dni lecą jak szalone, łapię się na tym, że myślę o wydarzeniach sprzed dwóch dni jakby miały miejsce w zamierzchłej przeszłości i muszę się kilka razy upewnić, przeliczyć, że to były tylko dwa dni. Dom - praca- dom - praca - weekend z Dzidziulinką, czasem też z Małżonem - pranie - sprzątanie - gotowanie - drugi etat po godzinach - północ nie wiedzieć skąd - gleb na wyrko. I tak cały czas. Miewam momenty zawieszenia, których nigdy wcześniej nie miałam. Nagle zdaję sobie sprawę, że siedzę i gapię się w TV, Dzidziulinka gdzieś tam obok pomyka, sterta roboty czeka, a ja nie mam siły się do niczego zabrać. I już sama nie wiem, czy to jesienne przesilenie, czy też moje obroty tak zwolniły na macierzyńskim, że już zapomniały co to znaczy zwykły codzienny młynek. Ciągle coś odkładam, na coś nie mam siły/ochoty/czasu.

Do tego nie podobam się sobie. Wolałam siebie sprzed ślubu, kiedy to było mnie jakieś 10 kg mniej. Nie mam siły/czasu/ochoty czegoś z tym zrobić, bo jak już wszystko ogarnę i mam trochę czasu, to wolę się odmóżdżyć przed TV, niż pogimnastykować. Pofolgowałam sobie ze względu walkę o pokarm dla Dzidziulinki i teraz trudno mi się ograniczyć z jedzeniem. Nie chodzi o posiłki, chodzi o podjadanie. Mój usłużny i kochający Małżon w pierwszych miesiącach życia Aluni przynosił mi jogurciki, gdy w środku nocy karmiłam Dzidziulinkę. Nie mogę sobie przypomnieć wieczora, którego nie spędzilibyśmy przy paczce chipsów albo ciastkach. Spodnie, w które mieściłam się zaraz po porodzie teraz poszły do pudła, a ja kupiłam nowe. A najbardziej mnie wkurwia fakt, że Małżon chudnie, a ja tyję, przy takim samym spożyciu wszystkiego. I nie mogę oczekiwać żadnej motywacji z jego strony, bo jemu się ciągle, niezmiernie podobam >< Ważę tyle co on, niedawno mało się nie połamał próbując mnie podnieść z łóżka.

I dziś znów wyciągnął jakieś cholerne delicje!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Skąd on to k.. bierze!? Nie jestem w stanie sama się ograniczyć, gdy tu obok zawsze coś leży i kusi! Mam nadzieje, że to wszystko przeczyta sobie jutro ze dwa razy w pracy i tym razem nic do domu nie przywlecze. Normalnie zabiorę mu kartę i sama będę robić zakupy, owoce, warzywa, pieczywko. Żadnych k.. słodyczy, bo od nich się tylko przeklina :D i k.. tyje.

piątek, 12 października 2012

historie biurowe - preludium

No i pierwszy miesiąc po powrocie do pracy mam za sobą. Alunia żegna się ze mną rano bez najmniejszych problemów, a wita mnie takim bananem na ryjku, że aż mam ochotę wejść do mieszkania jeszcze kilak razy :D W tym tygodniu złapałam się na tym, iż gapię się na jej uśmiechnięte zdjęcie w komórce zamiast pracować :)

A pracy w tym tygodniu miałam sporo. Że tak powiem - wróciłam na całego i towarzyszy mi uczucie, jakbym nie opuszczała firmy nawet na tydzień. Aż się boję pomyśleć jaki zapiernicz bym miała, gdyby nie nasza cudowna asystentka. Pewnie nigdy nie wygrzebałabym się spod etykietek. Ponieważ ostatnio znów się obijałam i zamiast pisać bloga wolałam dla relaksu poprasować wieczorami stertę pieluch, to pragnę dziś nadrobić zaległości i przybliżyć Wam moi drodzy co nieco rzeczywistość by Firma-w-której-pracuję.

Korporacja toto nie jest, ale czasem można odnieść zupełnie inne wrażenie. Np wtedy, gdy o 16:30 cały dział graficzny nadal jest przy swoich biurkach, podczas gdy reszta biura poszła do domu o 16:00. Bo coś musi być dziś koniecznie zrobione/wysłane/poprawione/zaakceptowane. I nie wynika to z winy naszego działu, tylko z pierdzielnika jaki troskliwie pielęgnują u siebie nasze obydwa działy marketingu - kosmetyki białej i kolorówki. W dziale graficznym pracuje 3 grafików odpowiedzialnych za kosmetykę białą, jeden "grafik od przeformatowywania reklam" (ale nie mówimy tak na niego, jak jest w pobliżu :D) i ja jako jedyna kobita (poza szefową) która w pojedynkę użera się z całą kosmetyką kolorową.
Taki podział wynika poniekąd z nieskrywanej niechęci, jaką szefowa marketingu kolorówki (Walkiria) darzy moich kolegów. I ze wzajemnością. Walkiria potrafi nielubianemu grafikowi rzucić temat i nic nie wyjaśnić, a po tygodniu żalić się szefowej na tegoż biedaka. Koledzy wejście Walkirii do pokoju totalnie ignorują. Wzajemne relacje na polu Ogry-Walkiria może najlepiej określić fakt, iż po 10 miesiącach nieobecności zostałam powitana przez kolegów słowami: "17 września 2012 godzina 9:05! Zapamiętajmy ten dzień! Od dziś koniec naszej niedoli!"
A ja o dziwo Walkirię nawet lubię, chociaż naprawdę beznadziejna z niej szefowa marketingu i jest na pierwszym miejscu na mojej czarnej liście, za pomazanie mi czerwonego sztruksowego żakietu czarnym markerem (bo wymachiwała nade mną łapami w których trzymała marker) Jestem w stanie z nią pracować, bo wiem o co i jak pytać oraz kiedy nawrzeszczeć :) Np dziś usłużnie przypomniałam koleżance Walkirii, że na opakowaniu rosyjskim powinien być skrót ukraiński, bo ona jakoś po 9 latach pracy nie pamiętała o tym. Praca idzie sprawniej, gdy pewne rzeczy załatwia się za nią, np zamiast czekać aż łaskawie ustali i przekaże do działu graficznego rodzaj opakowania na dany kosmetyk lepiej od razu iść do działu zaopatrzenia, pogadać przy kawce z Koleżanką-od-pudełek, dowiedzieć się, że Walkiria nic jeszcze w materii opakowania nie zleciła, powiesić na niej kolejne psy, a przy okazji zrobić kilka modeli, uzgodnić wykrojnik z drukarnią, sprawdzić model na kartoniarce, wreszcie zrobić projekt :) Całokształtu obrazu Walkirii dopełnia fakt, że jako rodowita Rosjanka ma zakaz pisania tekstów na produkty PO ROSYJSKU! :D
Ale i dział marketingu kosmetyki białej ma swoją gwiazdę, K-rinę. Ten model stworzony został do gadania i podejmowania decyzji, za które obrywają inni. Przykładowa historia - zatwierdziła teksty na opakowania kremu z D-pantenolem (słowo pojawiło się na froncie kartonika). Jackie Chan zrobił projekt, K-rina go zatwierdziła, pliki poszły do druku, drukarnia je przygotowała na maszynę, Jackie Chan zaakceptował to przygotowanie i kartoniki poszły się drukować. Następnego dnia K-rinę naszły wątpliwości: D-pantenol, czy D-panthenol? Jak już ustaliła razem z 3 swoimi podwładnymi, że zrobiły byka na froncie kartonika (a zajęło im to cały dzień), to kazały Jackiemu zastopować druk. Jackie Chan maila napisał i spał spokojnie. Do czasu, gdy przyszły z drukarni kartoniki - oczywiście z błędem. Cwana drukarnia słowem się nie odezwała, że zdążyła je druknąć zanim Jackie ów druk zastopował. Chryja na całego, prezes zły, Karina siwa :) A Jackie dostał po premii!!! W kadrach dowiedzieliśmy się, że o obcięciu premii zadecydowała K-rina bez wiedzy szefowej działu graficznego. Wpieniony na maksa Jackie poinformował o sprawie Zz (naszą szefową) i ta też się zapieniła, bo jak to tak, K-rina obcina premię jej pracownikowi nie informując jej o tym, a kadry grzecznie tę premię obcinają? :)
Inna historia z serii: winny jest zawsze grafik. Wpada do działu graficznego główna księgowa dzierżąc w łapie jakiś balsam i wydzierając się: "kto zrobił tę etykietkę?" Patrzymy: etykietka "50% gratis", rosyjska. Mógł ją zrobić ktokolwiek, w tamtej chwili nie dociekaliśmy, babsztyla spławiliśmy. Potem przyszła do nas nasza przezabawna prawniczka Dorotka, która ze śmiechem na ustach opowiedziała nam historię, jak to ktoś mądry z Exportu wysłał na Ukrainę partię tych balsamów z feralną etykietką i policzył sobie za nie jakąś tam sumę X. I nie byłoby w tym nic zabawnego, gdyby miesiąc wcześniej ta sama osoba nie wysłała takiej samej partii tychże balsamów, również za cenę X, ale bez etykietki "50% gratis" :D Oczywiście ta osoba jest niewinna, bo jakiś zły grafik podłożył jej świnię, czyli tę sympatyczną etykietkę. A że etykietkę zleciła K-rina, projekt i przeznaczenie zatwierdziła, i chyba firmę o tym poinformowała, to już fakt drugorzędny :)

C.D.N...

poniedziałek, 8 października 2012

sobota, 6 października 2012

dół

znów... i znów przez moją pociechę. Czemu ja mam ciągle wrażenie, że jej tylko przeszkadzam, że mnie nie kocha, traktuje gorzej niż powietrze. Jest nieprzytulaśna, brana na ręce odwraca się ode mnie, nie da się przytulić i nawet jak się uderzy i płacze wyrywa mi się z rąk przy próbie pocieszenia. Dziś urządziła histerię przy zupce. Mojej nie chciała, mojej z owocami też, po półgodzinie krzyków (a młoda głodna była, bo nie jadła 4h) zdesperowana otworzyłam zupkę sklepową - ryk! W akcie ostatecznej desperacji zrobiłam mleko - ryk jeszcze większy. Normalnie myślałam, że albo to wszystko szmyrgnę za okno, albo moje dziecko. Byłam głodna, planowałam ją nakarmić i z zadowolonym dzieckiem iść do naszej ulubionej kawiarni na obiad dla mnie i rozrywkę dla Młodej. Młoda postawiona na podłodze odzyskała humor, ale ledwie zapakowałam ją do wózka i zamknęłam drzwi - znów ryk, bo oczywiście głodna >< Szłyśmy na syrenie przez pół miasta, bo już nawet picie nie pomagało. W kawiarni wsadziłam w fotelik, nakarmiłam zupką kupną i w końcu ją zjadła. Nie wiem, nie rozumiem, poproszę model bez usterek!

Z lepszych (chyba) wiadomości: podpisaliśmy umowę przedwstępną i jesteśmy ubożsi o kilkanaście tysi zadatku. Właściciel mieszkania jeździ beemką chyba nawet droższą od tego mieszkania... Pruszkowska mafia? oO

piątek, 5 października 2012

gleb...

Glebnęłam dziś po obiedzie na wyro i mi się film urwał. Pamiętam, że Młoda po mnie łaziła usłużnie przystawiona przez Małżona. Ocknęłam się po 45 minutach ledwie przytomna. Przespałam kąpiel (Małżon poradził sobie sam, i to z włosami!) Taki spadek formy zapowiada @... eh...

Koleżance Ani ostatecznie zostawiłam dwa zdania: za zgodą szefowej dokonałam zamiany naszych komputerów i stanowisk pracy i żeby przytargała informatyka za uszy z samego rana, bo ma na tym drugim kompie nieskonfigurowane konto emailowe i niepodłączone drukarki. Tyla. Chciałam, żeby ten leń przygotował jej kompa jeszcze dziś, ale oczywiście był baaardzo zajęty. Szczegóły zamiany będę wyjaśniać jej na bieżąco, jeśli zajdzie taka potrzeba, bo niewykluczone, że Anka walnie foha i wyjdzie z firmy :D

Jutro z zadatkiem w garści idziemy podpisać umowę przedwstępną i klamka zapadnie. Może już na początku grudnia mieszkanko będzie nasze!!

Na poprawę humoru sesja zdjęciowa z marfefką :D


czwartek, 4 października 2012

zła kobieta jestem

Oj zła, zła.
Pierwszy raz byłam zła jeszcze przed godziną 8 rano, a potem to już poleciało w górki.
Rano przy przekazywaniu Dzidziulinki cioci Marzence miałyśmy okazję trochę pogadać. Marzena poruszyła kwestię spania Młodej, a konkretnie fakt, że przy niej Młoda sypia dłużej. Fakt ten zauważyłam we wtorek i w żartach zapytałam, czy Marzenia coś jej dodaje do jedzenia, że taki z niej śpioch. Pośmiałyśmy się i ja o sprawie zapomniałam. Ale nie Marzena. Dziś zaraz po wejściu wróciła do tematu i zaczęła przysięgać, że niczego dziecku nie dosypuje, że ona rozumie mój niepokój o Dzidziulinke, moją troskę i miłość. Eh.. ty zła kobieto, myślę o sobie. Głupi żart, a biedna Marzena przez dwa dni prawie osiwiała i pewnie po nocach nie spała...
Po dotarciu do pracy i odpaleniu kompa po raz kolejny przekonałam się, że to rzęch jakiś, kalkulator a nie sprzęt graficzny. Moje ogry powiedziały, że wczoraj był nasz pożal-się-boże informatyk, spojrzał na mój komp i stwierdził (rentgen ma w oczach, czy jak?) że to wcale nie jest zły komputer. I uznał temat za niebyły. Jackie Chan wspomniał o komputerze Ani - że podobno lepszy od tego który mi się dostał. Odpaliłam, zalogowałam (u nas każdy może się zalogować na czyimś kompie na własne konto), patrzę i zdziwko wielkie, bo tapeta z kotem jakby znajoma, ikonki na pasku szybkiego uruchamiania też jakby moje...jakby klapka się w głowie otwiera: komp numer 136... Ej, ja chyba miałam kompa o takim numerze. Poczłapałam do informatyka i ten też zdziwko: "o, na tym kompie jest jakieś twoje stare konto i preferencje". Grr... leniu jeden, jakąś ewidencję sprzętu to ty w ogóle prowadzisz?! Dział graficzny to jeszcze jest w miarę stabilny personalnie, ale w marketingu ludzie wymieniają się co pół roku, a każdy laptopa dostaje i jak ty ich upilnujesz?
Mój kochany stary komp właściciela rozpoznał, ogonkiem zamerdał i śmignął. I do Ani już nie odśmignie, bo mi z nim za dobrze. Ale to jeszcze nie koniec definicji ZŁA. Kreseczką w A w dniu dzisiejszym był fakt, że razem z kompem zabrałam Ani biurko(!). Po tegorocznych przetasowaniach przypadło mi biureczko ledwie dwukrotnie szersze od mojego 24 calowego Eizo. Przez ostatnie 3 tygodnie papierzyska i kosmetyki przykryły je dokładnie potrójną warstwą i przypuściły ekspansję na podłogę. Za błogosławieństwem szefowej zamieszkałam dziś na dwa razy większym biurku Ani (usytuowanie nieciekawe, ale komfort pracy jest ważniejszy niż to, że się siedzi na przeciwko drzwi)
Zła jestem bo Ania wróci po urlopie mając jeszcze w pamięci przedurlopową scysję z Jackie Chanem i powita ją degradacja meblowa i sprzętowa. Głupio mi, bo ja generalnie jestem empatyczna i potrafię sobie wyobrazić, jakie to będzie dla Ani niemiłe. Niemiłe podwójnie, bo w poniedziałek ja przychodzę na 9, a szefowa na 10, więc Anię o 8 rano powita moja karteczka z listem powiadamiający, że od teraz pracuje przy biurku obok. Ale prawo dżungli obowiązuje i w biurze - ja jestem specjalistą, ona asystentką działu. Do tego co robi wystarczy jej ten kalkulator zwany kompem. Mam tylko nadzieję, że nie będzie przez to karczemnej awantury.

Jeśli ma ktoś pomysły jak uprzejmie przekazać powyższe w liście do Ani, to słucham :P

środa, 3 października 2012

nie ma rzeczy idealnych

Chociaż decyzja podjęta i procedura uruchomiona, nie ma dnia, żebym nie przeliczała plusów dodatnich i plusów ujemnych tejże decyzji. Postanowiłam spisać je raz a dobrze, by przekonać się ostatecznie, że podjęliśmy słuszną decyzję.

Do największych minusów mogę zaliczyć
- lokalizacja daleko od PKP (ale przecież to nie Mars)
- trzeba będzie kupić drugi samochód dla Małżona, coby mógł chociaż do stacji podjechać, ale zapewne skończy się na tym, że będzie pomykał samochodem do pracy - dodatkowe koszty
- generalnie lokalizacja daleko do centrum miasteczka i ślicznego parku z jeziorem, a nawet jakiegokolwiek parku
- blok z wielkiej płyty, jeszcze nie ocieplony

Lista plusów jest dłuższa:
- dobra cena
- wysoki standard wykończenia mieszkania - wchodzimy i mieszkamy! Nawet mój perfekcyjny do obrzydzenia tata nie miał się do czego przyczepić.
- funkcjonalność mieszkanka, fajny rozkład pomieszczeń, możliwość podzielenia salonu na dwa mniejsze pokoje
- w około milion sklepów, przedszkoli, placów zabaw, szkół, fitnesów, nawet kościół jest o zgrozo!
- będę szybciej pokonywać drogę do pracy, bo nie będę musiała przedzierać się przez całe miasteczko w korkach
- niania będzie miała do Dzidziulinki rzut beretem :)
- drogę do przejazdu kolejowego, która biegnie niedaleko domku mają zamienić z deptak bez ruchu pojazdów ciężkich, a przejazd kolejowy zlikwidować.
- zielono, cicho i spokojnie nawet mimo tej drogi (w odległości jakichś 40 metrów)
- Małżon będzie bardziej mobilny i mniej przeziębiony w zimie dzięki temu drugiemu autku

Oczywiście niepewność zawsze pozostaje, bo jak człowiek ma w perspektywie 30 letni kredyt, to ma prawo trochę powybrzydzać. Dodatkowe ziarno niepewności zasiali koledzy z pracy twierdząc, że warto jeszcze poczekać rok z kupnem mieszkania, bo kryzys szybko nie minie i za rok-dwa mieszkania mogą być naprawdę tanie (ale przebrane). Na działce obok naszego obecnego bloku szykuje się nowa inwestycja, i gdzieś tam we mnie czai się drapieżnik, który chętnie upolowałby nowiutkie mieszkanko. Na szczęście trauma po wykańczaniu kawalerki jeszcze nie minęła i skutecznie hamuje moje zapędy inwestycyjne :P