Obudzić się z wyłączonym budzikiem w ręku godzinę za późno.
50 minut po tym wydarzeniu być już w pracy 20 km dalej, umalowana i nawet ze śniadaniem (dzięki Małżonowi)
Dowiedzieć się, że projekty które w piątek były "na przyszły miesiąc" mają wyjść do drukarni najpóźniej we wtorek rano.
Przypomnieć prowadzącym projekt, że przecież nie mamy do tych projektów tekstów i skrótów z innych języków.
Dowiedzieć się, że ktoś się rąbnął w wyliczeniach i nie możemy drukować na papierze metalizowanym, więc trzeba jeszcze zmienić dwa z siedmiu projektów. I musi je jeszcze klepnąć prezes. Tyle w tym dobrego, że to nie ja tłumaczyłam prezesowi, czemu nasz planowany od sierpnia produkt nie będzie taki ładny, jak miał być.
Wyjść z pracy ze świadomością, że może się nie udać z tymi projektami jutro do południa...
Wrócić do domu z żołądkiem przyrośniętym do kręgosłupa i zastać moją rodzinkę smacznie śpiącą... na złożonej wersalce, bez miejsca dla mnie :(
no to rzec można jedyni O fak......
OdpowiedzUsuńwspółczuję:/
co za dzień.
OdpowiedzUsuńOj kurcze - życzę powodzenia we wtorek z tymi projektami :/
OdpowiedzUsuńJak to mawiają filozofowie - shit happens...
OdpowiedzUsuń