Nasz wirus w przypływie czarnego humoru nazwałam "jęczącym", ponieważ zasypiając autentycznie jęczeliśmy! Było to takie śmieszne jęczące "eee", które wyrywało nam się z głębi umęczonej piersi na granicy snu. Mnie moje jęczenie wyrywało z półsnu, co w połączeniu z kaszlem i zapchanymi zatokami skutecznie utrudniało mi zaśnięcie. Małżon potrafił pojęczeć sobie 10 minut i zasypiał. I chyba nawet nie do końca mi wierzy, że on też jęczał :)
czwartek, 3 grudnia 2015
jęczący wirus
W zasadzie od początku mojego ciażowego zwolnienia lekarskiego choruję. Mój organizm zawsze odpuszczał sobie na dłuższe weekendy i urlopy, opuszczając wszelkie bariery ochronne i fundując mi na wolne dni przynajmniej gorączkę. Ale to co przechodzę obecnie to jakaś masakra. Dziecię co i rusz przynosi inną mutację wirusa z przedszkola. Najpierw ona przeleżała tydzień z gorączką prawie 40 stopni bez żadnych innych objawów, a potem nas dorosłych dopadły wszystkie te zagubione objawy, na szczęście bez gorączki. Niemniej jednak równo dwa tygodnie wypluwałam płuca zielonymi kawałkami, a Małżona bardzo bolało gardło, do tego stopnia, że nie mógł nawet pokasłać biedak i rzęził jak konający kot. Każdy lekarz mówił nam, że to wirus, że trzeba przeczekać. Małżon mógł przynajmniej naszprycować się świństwami z apteki albo grzanym piwem, a mi pozostawał tylko Prenalen...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz