Młoda ma ostatnio (znów) ciężki okres jedzeniowy. Po części winię za to rotawirusa, który nas przemaglował w ubiegłym tygodniu. Niemniej jednak robię jej już naprawdę tylko to co zawsze lubiła, a ona i tak wylewa nad tym wiadra łez i ostatecznie nie zjada.
Dziś "umiliła" mi popołudnie dostając histerii nad ptaszkami z zielonego kartonu (sama wybrała), które jej narysowałam i wycięłam, bo nie wiedziała czy wszystkie kredki będzie na tym kartonie widać. Jak już się obie uspokoiłyśmy w osobnych pokojach zaproponowałam księżniczce omlecika - zażyczyła sobie z nutellą, ale pomna dwóch ostatnich naleśników z nutellą które wylądowały w koszu pominęłam tę część zamówienia milczeniem. Po chwili zastanowienia domieszałam do ciasta kilka łyżek sera białego, który to został pogardzony dwa dni temu jako nadzienie naleśnika ("czemu zrobiłaś taki niedobry naleśnik?!") i już z czystą premedytacją dociapałam pół banana (banany nie wchodzą od roku).
Raz kozie śmierć.
Usmażyłam, wystudziłam, zaniosłam kawałek pacholęciu na spróbowanie, wsadziłam do paszczy i obserwowałam.
"Bleee! Czemu zrobiłaś mi omleta z dynią?!"
"To nie dynia. Nie chcesz to wyrzuć do kosza"
Ruszyła z salonu do kuchni, dotarła do kosza i nawet zdążyła otworzyć szafkę, ale postała tylko przy niej chwilę ciamkając po czym oznajmiła:
"Pomyliłam się, dobry jest."
Omlet zniknął w ciągu 5 minut.
Nie nadążam za tym dzieckiem.
:)
OdpowiedzUsuń