Oficjalnie powitaliśmy naszą codzienność.
Po weekendzie spędzonym u moich rodziców, powitaniach, emocjach i wyżerce (w końcu po miesiącach diety cukrzycowej jem wszystko co chcę i do tego za dwoje) wróciliśmy do domu, żeby się ze sobą docierać. Póki co Ula jest bezproblemowa - je i śpi. Poza nocnym maratonem, który urządziła nam z soboty na niedzielę, gdy przez 3 godziny na przemian sadziła kupy, miała czkawkę i jadła - muszę chyba przyzwyczaić się do karmienia przez sen, bo inaczej będzie kiepsko.
Alunia przechodzi samą siebie, żeby tylko być pomocną i uczestniczyć aktywnie z obsłudze Uli. Przepełnia mnie dumą i radością :) Rozsadza ją energia, ale mam nadzieję, że spożytkuje ją w znacznym stopniu w przedszkolu. Czasem się boję, że w jakimś nieopanowanym odruchu niechcący zrobi Uli krzywdę.
Ja fizycznie z każdym dniem coraz lepiej. Szycie na brzuchu trochę ciągnie, ale zobaczymy jak będzie po zdjęciu szwów we wtorek. Z sutków już mam miazgę, ale dzięki kremikom nie zamieniają się w pękające strupy. Jestem też pod wrażeniem produktywności mojego organizmu - mleka starczyłoby dla dwojga, zupełnie inaczej niż to było w przypadku Ali. Poza jedną dolegliwością (którą może opiszę, jak już będę miała pełny obraz sytuacji) jest szansa, że szybko wrócę do formy.
W ogóle jakaś taka pozytywnie nastawiona jestem. Mam zdrowe dzieci, kochanego męża, nadchodzi wiosna, lato, przed nami długie dni i krótkie noce... damy radę :)