Zupa z laktatora, w przeciwieństwie do zupy na szmacie (jak to nazwał Małżon moją próbę wygotowania plam z ubranek Ali) znów stała się codziennym gościem na naszej kuchence. Ale po kolei...
Jestem mistrzynią zapeszania i chwalenia dnia przed zachodem słońca. W tym temacie jestem chyba na 78 poziomie arcymaga, w dodatku zbufowanego. Szczytem wszystkiego była sytuacja sprzed roku, gdy cieszyłam się ze mamy taką fajną nianię, którą Ala uwielbia, ze nie musimy znów martwić się o adaptację Ali w jakimś przedszkolu, bo mamy naszą ciocię Ele. Ciocia Ela dwa dni później dostała udaru...
W ubiegłym tygodniu w rozmowie z przedszkolanką pochwaliłam się, ze nie ma problemu z karmieniem Myszuli, że pokarmu starczyłoby i dla dwojga. Następnego dnia ścięła mnie wysoka gorączka, a lewa pierś napełniła się tłuczonym szkłem! To była ta bardzo pogryziona pierś, widac wdało się zakażenie bakteryjne. Przy porannym karmieniu wylałam może łez, wyciągnęłam laktator i od tej pory odciągałam nim pokarm z lewej piersi, żeby nie moczyć dziecka. Jeszcze tego samego dnia poszłam do przychodni po antybiotyk, bo gorączka i ból były nie do opanowania, ledwie żyłam. Na dzień dzisiejszy sytuacja jest opanowana, pierś się wygoiła, gorączki nie ma. Nawet czasem pozwalam Myszuli poznęcać się nad tym biednym kawałkiem mnie.
Na dokładkę infekcja spowodowała pierwszy kryzys laktacyjny. Weekend Myszula dosłownie przewisiała na zdrowym cycku. Na noc dawaliśmy butlę, bo inaczej byśmy się umęczyli. To tyle w temacie braku problemów z karmieniem. Następnym razem odgryzę sobie język.
Naszło mnie na porządki w medykamentach, które opanowały już całkiem sporą część kuchni. Co mi przeszkadzały te wszystkie pudełeczka i syropki? Ledwie pochowałam wszystko przeciw przeziębieniom i co? 40 stopni u Ali na powitanie weekendu! Grrrr...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz